O Felicji Uniechowskiej i jej przedmiotach
Prof. UAM dr hab. Piotr Korduba
Instytut Historii Sztuki UAM
Ciągle mam przed oczyma ten pokój na poddaszu. Niewielki, ale wystrojem monumentalny.
W jego narożniku, przy doskonałym angielskim mahoniowym stole, we wspaniałym, również angielskim fotelu, siedzi drobna starsza pani. Przy jej boku zawsze aktualne lektury: gazety, najnowsze książki, nierzadko katalogi ostatnich wystaw. Pod ręką zielona, rżnięta szklanica z wodą i wokół w ogóle wiele zielonych gadżetów. Któryś zapewne zdobiony wyobrażeniem jamnika. Niedaleko stołu późnobarokowy Stollenschrank, na ścianach fragmenty XVII-wiecznych gobelinów, skromna, ale XVIII-wieczna kątówka wypełniona fajansem, orientalny parawan i główny bohater tego pokoju – malowana chinosierie na czerwono szafa stojącego zegara.
Felicję Uniechowską (1925-2019) historyczkę sztuki, scenografkę, kolekcjonerkę, wdowę po Antonim Uniechowskim (1903-1976), znanym rysowniku i kolekcjonerze znałem w ostatnich latach jej długiego życia. Poznaliśmy się z powodów zawodowych, zbierałem materiały do swej książki i chciałem przeprowadzić wywiad ze znaną mi jedynie z archiwalnych numerów "Ty i Ja" słynną reportażystką od wnętrz. Jak się okazało już podczas pierwszego spotkania, połączyło nas znacznie więcej niż ekspercka rozmowa dwojga historyków sztuki. Tego dnia poznałem jedną z największych osobowości jakie dane mi było spotkać.
Widywaliśmy się do czasu jej śmierci w maju 2019 roku systematycznie, zdarzało się, że nawet raz w miesiącu. Szybko nasz zawodowy kontakt, przerodził się w towarzyską znajomość czy może nawet przyjaźń – jak sama to nazywała. Najpierw mówiłam, że przyjaźnić się trzeba z młodszymi o pokolenie, z czasem zrewidowałam swój pogląd – z młodszymi o dwa pokolenia. Od pewnego momentu, nie ma się już bowiem rówieśników – lubiła z właściwym dla siebie dystansem i dowcipem, przypominać. Po jakimś czasie zaproponowała: - to może ja będę do Ciebie mówiła na ty, ale ty będziesz do mnie mówił jak dotychczas, bo inaczej to byłoby jakoś głupio.
Nasze spotkania miały swój wypracowany przez nią niezmienny rytuał. Prawie do końca zaczynały się przygotowanym przez nią dwudaniowym obiadem, serwowanym na nakrytym wyszukaną galanterią stole. Potem kawa z deserem. Wszystko przemyślane, ale nietuzinkowe jednocześnie. Na koniec nakręcanie przeze mnie czerwonego zegara. Łącznie dwie czasem trzy godziny ekscytujących dla mnie rozmów, których gospodynią była także sama Pani Felicja. Początkowo bardziej historycznych, fundamentowanych na jej ciekawym życiu i wspaniałej pamięci, ale paradoksalnie z czasem coraz bardziej współczesnych. Bo początkowo Felicja Uniechowska była dla mnie, historyka i naukowca, przede wszystkim świadkiem stulecia, które przeżyła. Doskonale pamiętała i świadomie doświadczyła Polski przedwojennej, okupacyjnej, Peerelowskiej, transformacyjnej, potransformacyjnej i wreszcie nie spuszczała oka z żadnych spraw współczesności. Była postacią, przez której życiorys przewinęły się wszystkie najważniejsze osobowości i osobistości polskiej kultury oraz setki innych nie mniej ekscytujących osób. Ale nie było w niej dumy czy tym bardziej zarozumiałości z poznania, znajomości czy wręcz przyjaźni z tymi, którzy mają dziś swoje ulice, napisano o nich wielkie biografie, pozostały po nich wybitne dzieła. To była raczej prywatna kolekcja postaci, którą Felicja Uniechowska przechowywała, przywoływała, z których wybitności sama niegdyś skorzystała i którym to doświadczeniem potrafiła się z niedoścignioną umiejętnością dzielić. Uważna na słowa, dyskretna, pomna zasług, ale i wad, kreśliła mini portrety, właściwie zawsze zahaczone o barwną anegdotę i zawsze dowcipnie i dosadnie spuentowane. Dzięki tym portretom ożywały postaci spiżowe.
Miała Felicja Uniechowska powszechnie znaną pasję a były nią przedmioty. Można by powiedzieć, że zanim zwrot ku rzeczom i materialności, stał się modną tendencją badawczą współczesnej humanistyki, to właśnie w obcowaniu z przedmiotami Felicji Uniechowskiej miał swą pionierkę. Tak pisał o niej Franciszek Starowieyski:
"Znałem dotąd tylko jedną doskonałą żonę kolekcjonera. Była nią Felicja Uniechowska, historyk sztuki. Jej mąż, pan Antoni Uniechowski, pochodził z wielkiej rodziny zbieraczy. Domową kolekcję tworzyli razem. Tonio lubował się w rzeczach monumentalnych, Felinka natomiast – w fajansach, drobnych srebrach, tabakierkach itp. On miał pociąg do staropolskiej dekoracji, ona go troszkę w tym powstrzymywała. Tonio z kolei nie dawał jej gromadzić dupereli. Całość ich zbiorów to piękny zestaw, najbardziej cywilizowana kolekcje z tych, które widziałem. Nie skład antyków, tylko precyzyjnie i bardzo pięknie, ze smakiem urządzone wnętrze".
Bo zbiory Uniechowskich, a później już tylko Felicji Uniechowskiej, były rzeczywiście zaaranżowane w unikatowym mieszkaniu, rodzaju penthausu nad dachami Starego Miasta. Przybywało ich i ubywało, ale też krążyły po wnętrzach, w chętnie i konsekwentnie zmienianych przez właścicielką aranżacjach i konfiguracjach. W ostatnich latach nieco już rozczarowana mawiała: nie wiem jak tu jeszcze coś przemeblować, bo wszystkie warianty już były! Tę potrzebę miała w sobie do końca.
Felicja Uniechowska nie nazywała siebie kolekcjonerką, chętnie mówiła, że zbiera fajans. Był w tym pewien fortel, bo nieustannie zapytywana "co pani kolekcjonuje", zaczęła trochę dla ucięcia dociekań, eksponować w swej ciekawości przedmiotów właśnie fajans. Dodawała zresztą chętnie: ale porcelany nie zbieram, bo one się nie lubią. W jej przypadku to nie było jednak zwyczajne znawstwo, wyćwiczone oko i wielka wiedza, to była wiara w sprawczość przedmiotów, czasem nawet istotniejsza niż w ich estetyczne, historyczne czy materialne walory. Gdy już podczas pierwszej wizyty zwróciłem uwagę na jej słynną kolekcjonerską szafę, odrzekła intrygująco: tę szafę otworzymy, gdy przyjdzie pan kolejnym razem. Tych kolejnych rozmów o przedmiotach i niesionych przez nie historiach było mnóstwo. Zaczynała od jakiejś filiżanki, tabakierki czy obrazu; tych spod ręki, albo wydobytych z pamięci, by szybko rozpiąć sieć ich historii, perypetii, plątaniny właścicieli i fascynujących okoliczności, w których następowały ich zmiany. I tak wychodząc od nożyka, krzesła czy patery, kończyliśmy na profesorze Janie Białostockim, Stanisławie Lorentzu, Bohdanie Pniewskim, Bronisławie Krystallu, Jarosławie Iwaszkiewiczu czy wielu, wielu innych.

Felicja Uniechowska przywiązywała wagę nie tylko do postaci, które z przedmiotami się wiązały, ale też okolicznościami ich pozyskania. Wyciągała z pamięci niesamowite sytuacje, ludzi, adresy, z którymi w swych poszukiwaniach się stykała, a których aura dopełniała dziejów przedmiotów. Jak opowiadała w wywiadzie, który miałem przyjemność z nią przeprowadzać:
"Może to się wydawać dziwne, ale ja się tym nie zajmowałam od czasu do czasu, tylko codziennie. Miałam stały szlak. Każdego dnia, mniej więcej o tej samej porze między dwunastą a czternastą, odwiedzałam wszystkie antykwariaty, które na nim leżały. Zaczynałam od Desy na Rynku Starego Miasta, potem Desa na Nowym Świecie, wreszcie na MDM-ie albo odwrotnie, bo Desa była w owym czasie monopolistą w handlu antykami. Pomiędzy tym było jeszcze miejsce wyjątkowe antykwariat "Veritas" własność Paxu prowadzony przez Zofię Potocką. Był on w zasadzie kontynuacją jej okupacyjnej "Miniatury", dla której szyld zaprojektował nota bene mój przyszły małżonek Antoni Uniechowski, grafik i ilustrator. U pani Potockiej, z racji jej rodzinnych i towarzyskich koneksji, zarówno w czasie okupacji, jak i w powojennych latach, wiele przedmiotów pochodziło z arystokratycznych i ziemiańskich zbiorów. Bezeci czyli byli ziemianie często nie wyobrażali sobie sprzedać czegoś w Desie i oddawali do pani Potockiej. Takich myśliwych jak ja było więcej, oczywiście wszyscy się znaliśmy, więc polowanie miało i towarzyskie walory. Nie trzeba było siadać w kawiarni, zatrzymywaliśmy się na pogawędki po prostu, w którymś z salonów Desy. Pośród tych osób rej wodziło kilku młodszych kolegów, jak na przykład Franciszek Starowieyski, dla których pewnego rodzaju sportem było tropienie źle rozpoznanych przedmiotów i demonstracyjne informowanie o tym pracowników Desy. To było dość snobistyczne zawodnictwo, które mnie bawiło, między innymi dlatego, że dzięki tym omyłkom mogliśmy przecież kupić coś unikatowego. […] Nie wszyscy kupowali, a jeśli tak, to oczywiście zróżnicowane były nasze finansowe możliwości. Część z tych osób to byli powiedzmy degustatorzy, którzy przede wszystkim przychodzili poić oko ładnym przedmiotem. Ja się dość szybko zawsze decydowałam. Moim przeciwieństwem był w tym względzie znany scenograf Tadeusz Wybult. Kiedyś stał nad parą klasycyzujących komódek i zagadał do mnie: tak się zastanawiam kupić je czy nie? Odparłam – panie Tadeuszu, już pozbawiłam pana tej rozterki, przed chwilą je kupiłam!"
Zawsze podkreślała zarazem jak znakomitym kompanem był dla niej małżonek, z którym godzinami potrafili rozmawiać o jakimś przedmiocie, spierać się względem jego autorstwa, datowania, a czasem też autentyczności.
W ten sposób przedmioty, jak i ludzie, były dla Felicji Uniechowskiej sprawcami mikrohistorii i pełnoprawnymi uczestnikami dziejów wielkich. Tych przedmiotów, ale też znanych jej ludzi, było jednak wokół niej coraz mniej. Zapytałem ją kiedyś czy rozstawanie się z przedmiotami nie jest dla niej smutne, odrzekła jak zwykle z dystansem i racjonalnością: - nie, bo gdyby przedmioty nie krążyły, nie trafiłyby przecież do mnie samej. Po kilku latach wspominając jeden ze swych obrazów dodała do tego wątku konkluzyjnie: a poza tym, tam dokąd się wybieram dużych formatów się nie zabiera.